Egipt to chyba pierwsze, pod względem liczby odwiedzających je turystów, państwo afrykańskie, zaraz przed Tunezją. W tym roku więc on był naszym celem, bo chyba po prostu wypada w pierwszej kolejności zwiedzić te bardziej znane kraje, a dopiero potem brać się za Maroko, Gambię, Kenię i ogólnie kraje Czarnej Afryki.
Pojechałam, zobaczyłam i chcę jeszcze raz. Nie tylko dlatego, że świetnie się bawiłam, czego dowodem jest wylane przeze mnie morze łez w ostatnim dniu (chyba jeszcze nigdy nie ryczałam w sumie przez dobre 4 godziny) - nawiasem mówiąc, to chyba mój płacz jest zaraźliwy, bo gdy jeden poznany tam Brytyjczyk chciał się z nami pożegnać, to natychmiast poleciały mu łzy na mój widok, a jako trzecia rozpłakała się moja mama. I płakaliśmy we trójkę.
Ale nie o tym miałam pisać. "Chcę jeszcze raz" nie tylko dlatego, że świetnie się tam bawiłam i że to właśnie Egipt jest tym moim ulubionym państwem afrykańskim (bo tak nie jest, jeszcze takiego nie mam, za mało zwiedziłam). Tylko dlatego, że nie widziałam piramid. Nie pojechałyśmy do Kairu kosztem innej wycieczki. Ale o tym później :).
Wyjazd był we wtorek 24. lipca. Podejrzewałam, że przez kolejne 2 tygodnie nie będę miała szansy na bieganie, więc tego samego dnia rano założyłam buty i zrobiłam okrążenie w parku oraz parę kilometrów nad Odrą. Miałam więc kolejny zastrzyk endorfin na cały dzień (jakby wyjazd do Afryki nie był wystarczającym powodem do skakania pod sufit, przynajmniej dla mnie ;)).
Następnie się spakowałam, władowałam do walizki, buty, spodenki, top i czapkę biegową, a także zegarek, sensor i czujnik tętna. Liczyłam, że na miejscu w hotelu znajdę siłownię, do której będę mogła chodzić rano (jeszcze przed śniadaniem) i biegać, a następnie schłodzić się pod prysznicem i pójść na śniadanie.
Siłownia była, owszem, ale było także kilka "ale":
1. Otwarta była dopiero od godziny 10, czyli gdy kończyło się śniadanie.
2. Od godziny 6 rano słońce prażyło tak niemiłosiernie, że czułam się jak po solidnym treningu, a nie przed takim, którego mogłabym się ewentualnie podjąć.
3. O godzinie 10 temperatura była jak w południe. Czyli 45 stopni w cieniu. Warunki idealne, prawda? ;)
Tak więc przez całe 2 tygodnie musiałam obejść się bez sportu, jeśli nie liczyć pływania w basenie (bardziej dla ochłody niż wysiłku), aerobiku oraz gimnastyki wodnej (powód ten sam, co przy pływaniu) oraz tańczenia nad basenem. Mimo wszystko... przez te dwa tygodnie podniosła mi się wydolność płuc. Wczorajsze 8 kilometrów pokonałam szybciej niż kiedykolwiek i tylko z jedną krótką przerwą na marsz, kiedy zwykle po 15-dniowej przerwie musiałabym zrobić trzy, a w dodatku miałabym wolniejsze tempo. Kolejny atut Afryki - poprawia kondycję bez ruszania się z leżaka ;).
Na początku wyjazdu największymi atutami były:
Widok z balkonu;
Ciepła i przejrzysta woda w Morzu Czerwonym;
Rewelacyjna rafa koralowa przy brzegu morza tuż przed hotelem;
Oraz, oczywiście, rewelacyjne jedzenie :)
Pod tym kątem tu było znacznie lepiej niż w Tunezji rok temu. Tam również był duży wybór (choć i tak mniejszy niż w Egipcie), ale jedzenie było bardziej europejskie. Pewnie po to, by ludzie nie chodzili głodni i nie wybrzydzali, bo nie każdy lubi tunezyjską czy ogólnie arabską kuchnię... jednak dla mnie była to ogromna wada. Tutaj można było codziennie znaleźć i ryż, pieczone ziemniaki, makaron z łagodnym sosem pomidorowym oraz surówki na bazie kapusty białej, jak i egipską musaką, soczewicę w sosie śmietanowym, kuskus z rewelacyjną kompozycją przypraw, który jem na zdjęciu powyżej (szkoda, że kucharze nie potrafili mi wytłumaczyć po angielsku, jakich przypraw dodają), rybę po ichniejszemu na ostro, najlepszą pizzę pieczoną na kamieniu, makaron z sosem pomidorowym, ale tym razem z solidną dawką kuminu, kolendry i harissy (te przyprawy zawsze wyczuję ;)), a na deser mnóstwo lokalnych ciast.
Pizza smakowała dokładnie tak, jak wyglądała. Nawet na drugi dzień, bo nie mogłam się opamiętać i nie wziąć jej do pudełka do samolotu w dzień wyjazdu ;).
Tak, ja zawsze tak wydziwiam z jedzeniem na podróż. W tamtą stronę wzięłam ze sobą pancakes zrobione z jogurtu sojowego waniliowego, a dla mamy naleśniki z twarożkiem waniliowym :).
Z tymi ciastami udało mi się spotkać tylko trzy razy, bo z reguły na śniadanie było francuskie słodkie pieczywo, croissants oraz chałki, na obiad ciasta biszkoptowe, a na kolację ciasta biszkoptowe oraz torty. Chyba nie muszę dodawać, że te widoczne powyżej smakowały najlepiej?
Nie wiem jak były zrobione, jednak trzy z czterech (poza ciastkami sezamowymi) zrobione były na bazie miodu. Nie mam pojęcia, jak uzyskano efekt "kudłatego" ciasta widocznego na pierwszym zdjęciu, wiem jednak, że rurki były nadziane wiórkami kokosowymi, miodem i zmielonymi daktylami (wiem, mój opis jest niezwykle profesjonalny ;)). I pomimo tego, że wszystko było tak słodkie, to nie dało się opanować przez zjedzeniem kolejnego kawałka.
Podsumowując jedzenie i kończąc tym pierwszą część relacji (gdybym chciała wszystko umieścić w jednym poście, to albo byłby niemądrze długi, albo musiałabym opowiadanie znacznie skrócić): jedzenie było niezwykle urozmaicone (poza śniadaniami, które można zobaczyć tu, tu, tu, tu, tu, tu, tu, tu oraz tu), rewelacyjnie przyprawione, regionalne (więc w pełni zaspokajało moje zachcianki) oraz zdrowe, bo potrawy nie ociekały tłuszczem i każdy mógł znaleźć coś dla siebie.
I nawet przebolałam brak razowego pieczywa, które wolę głównie ze względu na smak... Chociaż kucharze starali się jakoś to ukryć, no ale żeby tak niedokładnie wymieszać ciasto z karmelem?..
ojej, pamiętam, jak kiedyś moim marzeniem było odwiedzić czarny ląd! w sumie nadal bardzo chętnie wybrałabym się tam.
OdpowiedzUsuńjedzenie musiało być przepyszne! próbowanie nowych potraw, przypraw to zawsze wspaniałe uczucie. i widoki nieziemskie!
nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zazdrościć ;)
miałaś wspaniały wyjazd, a rozstania zawsze są najtrudniejsze... jedzenie wygląda przepysznie, mmm te ciastka :)) haha ta bułka z karmelem mnie rozwaliła ;)
OdpowiedzUsuńaż miło się ogląda te piękne zdjęcia! i chce się tam być! :-) wspaniałe wakacje miałaś!
OdpowiedzUsuńpodoba mi się baaardzo Twoja relacja :)))
OdpowiedzUsuńKadaifi i baklava :) Kadaifi (to 'kudłate') się po prostu takie kupuje i odpowiednio dodaje orzechy, przyprawy, piecze się, a potem zalewa syropem miodowym.
OdpowiedzUsuńBardzo mi się podoba i czekam na więcej, mimo tego, że nie jestem fanką północnej Afryki.
O, dziękuję bardzo :)
UsuńPółnocnej nie, a jak z innymi jej częściami? ;)
Poniżej Sahary - jak najbardziej :) Czarne serce naszego globu. Myślę, że wynika to głównie z mojej ogromnej niechęci do ludzi mieszkających m.in. w Egipcie.
UsuńMnie interesuje cała Afryka, od góry do dołu, choć najbardziej chciałabym posmakować życia właśnie poniżej Sahary :) Z jednej strony w przyszłości chciałabym zamieszkać w jednym z południowych państw, bo tam temperatury są w miarę znośne (jednak bardziej kierowałabym się w stronę Maroko niż Egiptu czy Tunezji), a z drugiej to Kenia jest afrykańską stolicą biegaczy...
Usuńświetne zdjęcia ;)
OdpowiedzUsuńteż jadłam identyczne smakołyki w Egipcie ;p
ogromnie się cieszę ,że wakacje spędziłaś bardzo mile ;D
Te kudłate ciasto jest przepyszne !! :)
OdpowiedzUsuńCieszę się, że wakacje się udały :))
świetna relacja :) przeczytałam z ciekawością i również czekam na więcej :)
OdpowiedzUsuńTa bułka wygląda śmiesznie:D
OdpowiedzUsuńTrzecie zdjęcie świetne, super wyszłaś :D A co do bułki to na pierwszy rzut oka myślałam, że jest na niej masło, a nie plamy białego ciasta xp
OdpowiedzUsuńTeż bardzo lubię Egipt i te ich urocze bułeczki:)
OdpowiedzUsuńTak super zdjęcia, że jeśli bym mogła to już bym miała spakowaną walizkę i byłabym gotowa do drogi.
OdpowiedzUsuńWyglądasz na zadowoloną :)) Nie dziwię się, takie otoczenie + pyszne żarełko :) Ale nie powiem, z tymi bułkami to się jednak nie popisali :D Pozdrowienia ;)
az sie chce tam jechac ^^
OdpowiedzUsuńTeż byłam w tym roku w Egipcie i jak jedzenie w ogóle mi tam nie smakowało (afrykańska podróbka Europejskiego jedzenia)to te małe słodkie ciasteczka z orzechami i miodem były przecudowne! Gdyby nie to że po 2 robiło mi się niedobrze ze słodkości to mogłabym je jeść tonami! mmmm :)
OdpowiedzUsuńMoże trafiłaś niefortunnie na zły hotel pod względem jedzenia :) U mnie i dania egipskie, i europejskie były pyszne, choć oczywiście jadłam głównie te pierwsze.
UsuńPalmyra nie ma plaży tuż przed hotelem ,na pierwszą trzeba 10 minut spacerkiem a do shark bay 10 minut busem.Byłem kilka razy w tym hotelu ale w 2013 to był mój ostatni wypad do tego hotelu .Plaża w Shark bay inna niż zawsze ,dalej i totalna porażka się zrobiła ,czysta komercja ,rozbudowali pomost ,cumują tam jachty i inne wynalazki, nawet ropa pływa a rybki gdzieś uciekły i rafa nie ta sama co jakiś czas temu
OdpowiedzUsuńJa byłam w tym hotelu tylko raz i to w zeszłym roku - wówczas mi się podobało; nie wiem, jak jest teraz, ale po Twoim opisie powiem mamie, by nie myślała o ewentualnym powrocie tam ;) Szkoda, że się tak zepsuło, dzięki za informację.
UsuńFakt też, że sama odległość do plaży była/jest ogromnym minusem, byłam na niej zaledwie kilka razy.
PS Z ciekawości zapytam o jednego animatora, bo rok temu mówił, że jest w tym hotelu od 8 czy 9 lat, ale ze względu na problemy z kręgosłupem, w przyszłym roku będzie to jego ostatni sezon... Chodzi mi o Titto, jest jeszcze? :)